dzisiaj Raduń
w Drodze do Wilna zahaczyłem o Raduń. Przekroczyłem próg klasztoru w Raduniu, gdzie powietrze pachniało woskiem i stłumionymi modlitwami. Ściany pamiętały szepty powstańców styczniowych i ciężkie oddechy zesłańców. W kaplicy, przy grobie św. Rafała Kalinowsskiego, czas zdawał się zataczać koło. Dotknąłem zimnego marmuru, wyobrażając go sobie jako młodego inżyniera, który porzucił karierę, by walczyć za Polskę. „Świat wszystkiego mnie może pozbawić, ale zostanie zawsze jedna kryjówka: modlitwa” – przypomniałem sobie słowa świętego z listu spod Tomska. W ścianach krypty echo niosło historię: dziesięć lat syberyjskiej katorgi, warzelnia soli w Usolu, twarz umierającego towarzysza, którego Rafał pocieszał słowem o Bogu. Nad trumną płonęły świece, rzucając cienie na portret w habicie. „Patron zesłańców, oficerów, tych co tracą nadzieję” – pomyślałem. Nagle usłyszałem szelest: staruszka w chuście klęczała, całując relikwiarz. „On nas rozumie, synku. Znał głód, strach, zdradę... A potem odnalazł Boga w ciszy”. W bocznej nawie dostrzegłem kryptę bł. Marii Klemensyny Staszewskiej, polskiej męczennicy. Jej prosty krzyż kontrastował z ozdobnym sarkofagiem Kalinowskiego. Dwie drogi świętości: powstaniec i zakonnica, a wspólny mianownik – Syberia. Gdy dzwon wezwał na mszę, uklękłem. W światłach witraży ujrzałem migotliwe sceny: o. Rafał spowiadający chłopa w brzozowym lesie, prowadzący dzieci przez zamieć, piszący list do Czartoryskiego... „Uważam siebie za cudzą własność” Wyszeptał prośbę za przyjaciół w niewoli. Gdy wychodziłem, słońce rozdarło chmury. Na omszałym murze zobaczyłem napis: „Bóg sam wystarczy”. To było moje pożegnanie od św. Rafała.