My skurwysyny z Konika Nowego - Nowa książka Prof. Jacka Dąbka
spierdalajcie, debile
napiszcie cos sami, bo tych wypocin czatbota nie da sie czytacZrobił tu komuś gówno z mózgu przed laty i jak widać nieodwracalnie [hihi][lapka]
Zrobił tu komuś gówno z mózgu przed laty i jak widać nieodwracalnie [hihi][lapka]
schizolu
Rozdział 9: W Podróży na Dno
Uciekaliśmy z cyrku, jakby coś nas ścigało. Microzeta biegł przodem, ja ledwo trzymałem się na nogach, wciąż mając w głowie obraz człowieka, który zjadł słoniową kupę. Serce waliło mi jak młot, a oddech stawał się coraz płytszy. Korytarze, w które wbiegliśmy, były jak nieskończony labirynt. Ściany zdawały się poruszać, zakrzywiając się wokół nas, a każde skrzyżowanie wyglądało tak samo. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i dokąd idziemy, ale jedno było pewne – nie było tu żadnej drogi wyjścia.
Microzeta nagle zatrzymał się, wpatrując się w coś przed nami. Wywrotka, masywna i pokryta warstwą rdzy, stała zaparkowana na środku korytarza. Jej silnik cicho buczał, a reflektory oświetlały mroczne korytarze przed nami.
„Złapaliśmy okazję,” rzucił z chytrym uśmiechem Microzeta. Podszedł do wywrotki i zapukał w drzwi kierowcy.
Okno zaskrzypiało, otwierając się, i ukazał się kierowca. Mężczyzna z twarzą, która wydawała się nosić piętno wielu lat, miał wzrok tak zimny, jak sam piekielny otchłań, do której, jak się wydawało, zmierzaliśmy. Jego skórzana kurtka wyglądała na nadszarpniętą czasem, a ręce spoczywały na kierownicy z pewnym mrocznym spokojem.
„Maciej Lipowski,” powiedział oschle, spoglądając na nas. „Macie szczęście, że jestem w dobrym nastroju. Wsiadajcie.”
Zanim zdążyłem zaprotestować, Microzeta wślizgnął się do kabiny, uśmiechając się do kierowcy. „No to jedziemy na dół, prawda?”
Wszedłem za nim, a kiedy drzwi się zatrzasnęły, w kabinie zapanowała niepokojąca cisza. Coś w sposobie, w jaki Lipowski trzymał kierownicę, przypominało mi dowódców z wojny – tych, którzy nigdy nie pokazują żadnych emocji, którzy bez mrugnięcia okiem wysyłają ludzi na pewną śmierć. Jego oczy, choć zimne, zdradzały coś jeszcze – ciemność, której nie potrafiłem dokładnie określić.
Wywrotka ruszyła, drżąc na nierównym podłożu, a ja poczułem, jak coś wewnątrz mnie zaczyna opadać. Mieliśmy jechać „na dół”, ale gdzie to było? Co było na dnie tego piekielnego labiryntu?
Droga przed nami stawała się coraz bardziej stroma, jakbyśmy zjeżdżali w coraz głębsze czeluście. Czułem, jak ciężar całej sytuacji przygniata mnie coraz bardziej. Powietrze stawało się gęste, trudne do oddychania. Myśli kotłowały się w mojej głowie, próbując znaleźć sens w tym, co się działo.
„Kim jest Lipowski?” — zapytałem szeptem, nie mając odwagi, by mówić głośniej.
„To nie Maciej Lipowski,” odpowiedział beznamiętnie Microzeta, spoglądając na mnie z kąta oka. „To Matthias von Lipovsky. Człowiek o niechlubnej przeszłości, zbrodniarz wojenny, który uciekł sprawiedliwości. Jego prawdziwe nazwisko skrywa wiele tajemnic.”
Nie wierzyłem własnym uszom. Czy teraz mieliśmy podróżować w towarzystwie kogoś jeszcze gorszego niż Microzeta? Zbrodniarza wojennego? Nie wiedziałem, jak zareagować. Czułem, że sytuacja wymyka się spod jakiejkolwiek kontroli.
Lipowski… a raczej Lipovsky, nie odzywał się, ale coś w jego postawie zdradzało, że dobrze wie, o czym mówimy. Jego dłoń ścisnęła kierownicę jeszcze mocniej, a oczy na chwilę zaiskrzyły czymś mrocznym, niemal diabolicznym.
„Dokąd nas zabierasz?” zapytałem, nie mogąc już dłużej wytrzymać tego napięcia.
„Na dół,” odpowiedział lakonicznie, jakby to było oczywiste.
Microzeta zaśmiał się cicho. „Dno ma wiele poziomów, Dombal. A my jeszcze nie widzieliśmy nawet połowy.”
Zamilkłem. Wywrotka toczyła się dalej, a droga przed nami stawała się coraz bardziej wąska i stroma. Gdy spojrzałem przez okno, zobaczyłem przepaść, która wydawała się nie mieć końca. Korytarze zamieniały się w spiralę, prowadzącą nas coraz głębiej i głębiej.
I wtedy, jakby na znak, poczułem coś… coś złowrogiego. To nie było zwykłe podziemie. To było miejsce, które żyło swoim własnym, mrocznym życiem. A my byliśmy tylko pionkami w tej grze.
Wywrotka zjeżdżała w niekończący się dół, a ja czułem, jak każda sekunda tego koszmaru sprawia, że tracę coraz więcej z siebie.
Rozdział 10: Kwantowy koszmar
"Co jest kurwa!" - zakłął Maciej stukając palcem w prędkościomierz. Kamerka migała ekranem i skrzeczała: "Safety camera ahead. Limit is: three hundred thousand kilometers per second. Slow down! Slow down!"
Microzeta zwiesił głowę, sflaczał jakby i wyszeptał: "Znowu... Maciek, puść ten hamulec, to nic nie da..." Lipowski wyciągnął rękę, drżała mu jak Hansowi na kacu. "Patrzcie, tablica jak na autostradzie!"
Była podobna, ale jakby rozedrgana, wzory tysięcy, milonów linii metra czy szos zmieniały się przy każdym ruchu oka. Jedyny stabilny napis oznajmiał: SINGULARITY. Gdy śmignęła nad głową, poczułem jak włosy mi stają na ciele, zgasły wszystkie światła, żyłki wyładowań elektrostatycznych wypełniły kabinę, ruchoma, niebieskawa pajęczyna. Ale i ona zniknęła...
Cisza, ciemność, bezruch, niebyt. Ani zimno, ani ciepło, brak odczuć fizycznych, dezorientacja, tylko świadomość istnienia - myślę, wiec jestem. Kto tak stwierdził? A chuj z nim. Co z tego, że jestem, jak nie ma nic?
"Hehehe". Co kurwa, kto to, gdzie? "Hehehe" znowu. Ja pierdole, zaraz oszaleję - to w mojej głowie? obok? Ej, kto ty, pokaż się, co się tu kurwa odpierdala!? "Spokojnie Dombal, wyluzuj, przechodziłem to wielokrotnie" - to Microzeta! "Za pierwszym razem się zesrałem, ale niech to pozostanie naszą tajemnicą, OK? Z resztą zesrałem się tylko hipotetycznie i nie wiadomo, czy faktycznie. Nie wiadomo też, jak inni Microzetowie, ci przeszi i przyszli..."
Tego już było za dużo, postanowiłem twardo zarządać wyjaśnienia sytuacji, więc trzasnąłem ręką w stół zrywając się z fotela. Dziwne uczucie, kurwa... Ani stołu, ani ręki. Ale przysięgam na Fekala - trzasnąłem! "Dobra, gadaj co się dzieje, drwalu!"
"Obecnie jesteśmy kotami, ale to nie potrwa długo, przyjacielu" - oświadczył Microzeta.
"Idiota, zawsze nim był" - to Lipowski odezwał się po czasie potrzebnym mu na modlitwę. Microzeta długo się nie odzywał, aż wreszcie kwęknął: "Dobra, spróbuję".
"Słyszeliście coś o superpozycji? Może o skrzynce Schrödingera? W niej jest kot, trucizna i atom przed połowicznym rozpadem, proton po rozpadzie wyzwala truciznę. Skrzynka jest totalnie odizolowana w czasie i przestrzeni i nie ma obserwatora. Gdy pojawi się obserwator i otworzy skrzynkę, stwierdzi stan kota. Do tego czasu stan kota jest nieokreślony, jest żywy i martwy jednocześnie. O jego stanie decyduje Obserwator. My jesteśmy tymi kotami. A domyślacie się już, kim jest ten Obserwator? Hę, debile z NFDI?"
Poczułem grawitację, fotel pod dupą, zapaliły się światła i szarpnęło ciężarówką. Lipowski w ostatniej chwili wcisnął hamulec. Zatrzymaliśmy się przed szlabanem. Ja pierdolę, swojski szlaban w białe i czerwone pasy, jaka ulga!
O szlaban oparty, w pozycji Johna Wayne, z piwem w ręku i petem w nieogolonej mordzie stał odziany w mundur polowy LWP z pagonami kaprala... DZIAD BOROWY. Coś zaznaczył na tablicy z napisem Liste Obecnościowe, szlaban się otworzył i zobaczyłem drogowskaz - KOMORA Nr 3.
powyższy tekst to podszyw (pewnie wpis Bielaka albo Balemby). Mój czatbot napisał coś zupełnie innego [cool]
Rozdział 10: Biesiada przed Kościołem
Wywrotka zatrzymała się z hukiem, wstrząsając naszymi ciałami. Przez chwilę milczenie w kabinie było niemal namacalne, jakbyśmy wszyscy wiedzieli, że dotarliśmy do miejsca, z którego nie ma odwrotu. Lipowski – czy raczej von Lipovsky – spojrzał na nas spod swojego kapelusza, jego oczy błyszczące w półmroku. Microzeta, jak zwykle, wysiadł pierwszy, a ja ruszyłem za nim, choć każdy krok stawiałem z coraz większym oporem.
Przed nami rozciągało się ogromne podziemne pomieszczenie. Było większe, niż mogłem sobie wyobrazić, przypominało gigantyczną halę, której sufit ginął gdzieś w gęstym dymie. W samym jej centrum, jak niepasujący element z innej epoki, stał masywny kościół. Gotyckie wieże wydawały się wyrastać wprost z kamiennego podłoża, a całość oświetlały dziwne, migotliwe światła. Jednak to, co działo się przed kościołem, było jeszcze bardziej szokujące.
Wokół rozciągała się szalona biesiada. Na każdym kroku płonęły grille, a wokół nich krążyli ludzie – ubrani w dziwaczne, niemal teatralne stroje – jakbyśmy znaleźli się w jakimś groteskowym festynie. Z daleka dobiegał huk wystrzałów, które okazały się armatami, z których co chwilę ktoś strzelał w górę, wywołując przy tym dzikie okrzyki radości. Po niebie, czy raczej po dymiącym suficie hali, latały drony, które śmigały nad naszymi głowami, zostawiając po sobie świetliste smugi. Całość wyglądała jak jakiś przedziwny sen na granicy rzeczywistości i koszmaru.
Microzeta obserwował to wszystko z obojętnością, choć jego oczy błyszczały cyniczną ciekawością. Ja natomiast nie mogłem oderwać wzroku od biesiadników. Mężczyźni i kobiety krążyli między grillami, machając do siebie racami, śmiejąc się i popijając wino, jakby świat poza tą halą przestał istnieć.
„Witajcie, moi goście!” — rozległ się nagle potężny głos.
Odwróciłem się i stanąłem jak wryty. Przed nami stał mężczyzna ubrany w mundur, ale nie byle jaki mundur – to był mundur admirała Kriegsmarine. Prałat, bo tak nazwał go Lipovsky, miał na sobie białą czapkę, złote insygnia i długi, ciemny płaszcz zdobiony orderami, których autentyczność nie budziła wątpliwości. Jego twarz, pokryta bladym, niemal chorobliwym uśmiechem, zdradzała, że był kimś więcej niż tylko gospodarzem tego miejsca. Był panem tego piekielnego świata.
„Zapraszam was do mojego skromnego kościoła,” powiedział, gestem wskazując na masywne drzwi. „Ale najpierw… Może zechcecie zwiedzić moją sypialnię?”
Ton jego głosu był uprzejmy, niemal serdeczny, ale coś w jego spojrzeniu sprawiło, że poczułem dreszcz niepokoju. Microzeta, z pozornym spokojem, skinął głową, choć jego oczy wyraźnie badały Prałata z podejrzliwością.
„Twoja sypialnia?” zapytał Microzeta z cieniem ironii w głosie. „Z pewnością jest pełna skarbów.”
Prałat uśmiechnął się szerzej, ukazując rząd idealnie białych zębów. „Ach, skarby… Owszem, można tak powiedzieć. Ale to, co w niej najcenniejsze, to doświadczenia. Zapraszam, moi drodzy, nie pożałujecie.”
Jego oczy nieznacznie zmrużyły się, a ja miałem wrażenie, że za tym zaproszeniem kryje się coś więcej niż tylko zwykła gościnność. Każdy jego gest był nienaturalnie wyważony, a jego uśmiech był zbyt szeroki, by nie wywołać niepokoju. W tym momencie zrozumiałem, że jego zamiary mogą być o wiele bardziej niejednoznaczne, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
„Nie wiem, czy to dobry pomysł…” – zacząłem, czując rosnący niepokój.
„Och, Dombal, nie bądź taki nieufny,” rzucił lekko Microzeta. „Czasem warto zobaczyć, co kryje się za drzwiami, które budzą największy strach.”
Prałat zaśmiał się cicho, jakby to, co powiedział Microzeta, było dla niego jakimś wewnętrznym żartem. „Dokładnie,” powiedział, zbliżając się do nas. „Otwórzmy więc te drzwi, Dombalu. Otwórzmy razem… a ja pokażę wam coś, czego nigdy nie zapomnicie.”
Słowa Prałata zawisły w powietrzu, a ja poczułem, że to, co nas czeka za tymi drzwiami, może być ostatecznym testem – testem, na który nie jestem gotowy.
Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ten człowiek, ten Microzeta, nie był tylko robotnikiem leśnym. Był kimś innym — kimś, kto zawsze stawał po stronie zysku, nawet jeśli miałoby to kosztować innych życie. Spojrzałem na niego z ukosa. Jeśli to prawda, że w Trzeciej Komorze zamknięto więcej ludzi, a teraz został tylko on, to jakim cudem przeżył? Odpowiedź wydawała się oczywista i przerażająca.
„Pozbyłeś się ich?” — zapytałem cicho, głos niemal ugrzązł mi w gardle.
Microzeta wzruszył ramionami. „Kiedy w takiej sytuacji masz do wyboru głód albo przeżycie, to zaczynasz widzieć rzeczy inaczej. Ludzie mówią o moralności, kiedy mają pełne brzuchy. Tu, w Komorze, moralność to luksus. Nie było łatwo, ale wiesz, jak to mówią — przetrwanie najsilniejszych.”
Zadrżałem, nie tylko z zimna. Microzeta w tej ciemności stał się symbolem wszystkiego, co przerażające i złe. Fałszywy, przebiegły, z twarzą człowieka, który mógłby cię zdradzić, a potem się uśmiechnąć, jakby nic się nie stało. Był obrazem tego, co robi ze światem strach i chciwość.
„A co ty tu robisz, Dombal?” — zapytał, jakbyśmy byli starymi znajomymi, i wyciągnął kawałek suchego chleba, który zaczął gryźć z zadowoleniem. „Kapral Borowy nie wrzuca tu nikogo przypadkiem. Masz swoje za uszami, co?”
Nie odpowiedziałem. Morales był teraz jedynie odległym wspomnieniem, cieniem, który zniknął wobec obecności Microzety. W tym miejscu nie miało znaczenia, kto był moim wrogiem na zewnątrz. Tutaj miałem nowego.
Microzeta, który wcześniej wydawał się tak pewny siebie, tym razem wyglądał na zmieszanego. Ale tylko przez chwilę. Zwykle cyniczny wyraz twarzy powrócił natychmiast, jakby nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Stał obok mnie, patrząc na słonia z pewnym politowaniem.
I wtedy to się stało.
Z tłumu na trybunach wyskoczył człowiek. Ubrany w poszarpane ubrania, z włosami rozwichrzonymi jak u szaleńca, wbiegł na arenę. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzucił się na świeżą słoniową kupę, klęknął przed nią i… zaczął jeść. Jego ruchy były gorączkowe, jakby nie jadł od dni, a to, co robił, było dla niego szczytem ekstazy. Publiczność, która wcześniej była milcząca, teraz wydała z siebie jedno wielkie westchnienie.
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Microzeta, który dotąd nie pokazał ani krzty emocji, wskazał na mężczyznę z uniesioną brwią.
„Widzisz, Dombal?” — powiedział, a jego głos był spokojny, prawie rozbawiony. „Zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobi coś, czego nikt inny nie odważyłby się nawet pomyśleć. Zawsze znajdzie się ktoś, kto dostrzeże wartość tam, gdzie inni widzą tylko obrzydzenie. I to jest prawdziwa natura świata.”
Zamarłem, obserwując, jak człowiek pożerał resztki słoniowej kupy. Głos publiczności powoli cichł, a wszystko wokół zaczynało nabierać surrealistycznego wyrazu. Czułem, że tracę poczucie rzeczywistości. To nie mogło się dziać naprawdę. Cyrk, słoń, mężczyzna jedzący… to… nie mogło być prawdziwe.
Ale w świecie, w którym Microzeta widział złoto w starych laptopach, a ludzie jedli coś tak absurdalnego jak słoniowe odchody, może nic już nie miało sensu.
Na zamku w Argos królowa Klitajmestra wyczekuje powrotu męża z wojny. Rozpalane na szczytach gór sygnały ogniowe przenoszą wzdłuż wybrzeży wiadomość: Troja zdobyta! Po długich dziesięciu latach walk król Agamemnon, naczelny wódz Achajów, wraca do domu. Nie przypuszcza jednak, że żona nie wybaczyła mu dawnej zbrodni. Dziesięć lat temu zgromadzona w Aulidzie wielka achajska flota bezczynnie oczekiwała na wiatr, nie mogąc odpłynąć w stronę Troi. Żeby przebłagać obrażoną boginię, która zesłała ciszę morską, Agamemnon zabił w ofierze najstarszą córkę, Ifigenię… Zwycięski król, powracając spod Troi, nie myśli także o tym, że do Argos docierały wieści o jego wojennych brankach i nałożnicach. Wraca do domu z kolejną kochanką, trojańską wieszczką Kasandrą. Nie wie, że pod jego nieobecność Klitajmestra dała się uwieść namowom jego kuzyna Ajgistosa. Klitajmestra chce zemsty za śmierć córki, a jej kochanek nie zawaha się przejąć tronu… Zimno było, śnieg padał, ściemniało się coraz bardziej, wieczór się zbliżał. Ostatni dzień roku skończy się niedługo.
Zima. Przez ulice zasypane śniegiem, w zmroku idzie dziewczynka bosa, z gołą głową i coś niesie w fartuszku. Dlaczego bosa? To cała historia. Rano miała pantofle, stare i zniszczone, za duże na nią, stare pantofle matki, ale je pogubiła. Dwa powozy nadjeżdżały właśnie z stron przeciwnych, a ona chciała prędko przebiec przez ulicę; biegła co sił, słyszała straszny tętent kopyt, turkot kół, tuż za nią — ach, uciekła przecież, ale boso. Jeden pantofel tak zginął, że go nie mogła znaleźć wśród ciemności, a drugi porwał jakiś chłopiec i ze śmiechem uciekł daleko.
Więc szła boso biedna dziewczynka po śniegu, a nogi jej zsiniały i poczerwieniały. Jedną ręką ściskała czerwony fartuszek, w którym niosła kilkanaście paczek zapałek na sprzedaż, a w drugiej ręce miała jedną paczkę i tę podsuwała nieśmiało przechodniom, aby zwrócić na siebie ich uwagę. Ale nikt po nią nie sięgnął, nikt dzisiaj nic nie kupił jeszcze od dziewczynki, nie miała ani grosika zarobku.
Drżała z zimna i głodu, idąc z wolna przez ulice, podobniejsza do cienia, niż do żywego dziecka. Białe płatki śniegu osiadały jej na długich, jasnych włosach, które ciepłym płaszczem osłaniały plecy i szyję dziewczynki. Ładnie jej było w tym złocistym płaszczu ze srebrzystymi gwiazdami nad czołem, lecz nie myślała o tym. Więcej zajmował ją przyjemny zapach pieczonej gęsi, który co chwila uderzał jej głodem zaostrzone powonienie. Ludzie żegnali stary rok wesoło, a ona taka głodna i zziębnięta….