Michu jzadł już 35 pączków i wypił dwa litry wódki kamrackiej
wy kurwy [cool] [czesc]
Noc była jeszcze młoda, choć Michu już wyglądał, jakby przeżył trzy dekady na froncie. Siedział przy drewnianym stole w przyciasnej kuchni, otoczony resztkami chwały – pogniecionymi serwetkami, okruchami i pustymi butelkami, które lśniły jak trofea zdobyte w epickiej bitwie.
Zaczęło się niewinnie. Jeden pączek. Potem drugi. Trzeci wjechał, zanim jeszcze zdążył popić pierwszego. Cukier puder osiadał mu na wargach niczym śnieg na szczycie Kilimandżaro. W pewnym momencie przestał liczyć, bo liczenie jest dla ludzi słabych, a on miał misję. Misję, która przekroczyła granice zdrowego rozsądku i podążała prosto w objęcia legendy.
– Trzydzieści pięć – wysapał ktoś z boku, patrząc na Michowego brzucha z takim samym niepokojem, z jakim patrzy się na budynek, który zaraz ma się zawalić.
Michu nie odpowiedział. Nie miał siły. Tylko podniósł butelkę wódki kamrackiej i pociągnął długi łyk, jakby właśnie brał ostatni haust powietrza przed zanurzeniem się w otchłani. Dwa litry tej piekielnej substancji krążyły już w jego żyłach, mieszając się z lukrem, marmoladą i czymś, co kiedyś było jego godnością.
– Człowieku, ty zaraz odfruniesz! – powiedział MT, jego wierny towarzysz, który od początku ostrzegał, że to się tak skończy.
Michu jednak tylko uniósł rękę, jak generał dziękujący swoim żołnierzom przed ostatnią szarżą. – Bracie, życie to balans. Dziś ja balansuję na granicy piękna i tragedii.
Nastąpiła chwila ciszy. Wszyscy patrzyli, czy jeszcze oddycha.
I wtedy Michu zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał. Powoli, z namaszczeniem, sięgnął po trzydziesty szósty pączek.