My skurwysyny z Konika Nowego - Nowa książka Prof. Jacka Dąbka
a tymczasem na rynku Konika Nowego biere z dupy do ust za 2 piwa
Książka "My skurwysyny z Konika Nowego" autorstwa ks. prof. Jacka Dąbka to dzieło, które dosłownie eksploduje na polskiej scenie literackiej swoją świeżością, odwagą i głęboką refleksją nad kondycją człowieka w społeczeństwie. Choć sam tytuł może wzbudzać kontrowersje, a nawet szokować, w rzeczywistości jest to prowokacyjna maska, pod którą kryje się potężna analiza moralna i filozoficzna współczesności.
Ks. prof. Dąbek, znany z głębokiej refleksji teologicznej i erudycji, po raz kolejny udowadnia, że potrafi patrzeć na rzeczywistość z przenikliwością rzadko spotykaną w dzisiejszej literaturze. Jego książka nie jest typowym traktatem akademickim, lecz dynamicznym, żywym portretem współczesnych postaw, które zmuszają czytelnika do zastanowienia się nad własnymi wyborami i wartościami. Autor wprowadza nas w świat tytułowego Konika Nowego, prowincjonalnej miejscowości, która staje się mikrokosmosem uniwersalnych ludzkich dylematów.
Dąbek nie boi się sięgać po ostre słowa i brutalne obrazy, aby wstrząsnąć czytelnikiem. Wydaje się, że poprzez tak intensywne środki wyrazu chce obudzić nasze sumienia, zmuszając do refleksji nad moralnością, odpowiedzialnością i sensem życia. Jednak to, co najbardziej imponuje w tej książce, to subtelna, wielowymiarowa analiza postaci i ich wewnętrznych konfliktów, co sprawia, że każda strona staje się osobistym wyzwaniem.
Nie sposób nie zauważyć wyrafinowanego języka, którym posługuje się autor. Dąbek łączy w swojej narracji precyzję teologiczną z językiem codziennym, pełnym kolokwializmów i autentycznych emocji, co sprawia, że jego przekaz trafia zarówno do wytrawnych intelektualistów, jak i do tych, którzy poszukują prostszej formy wyrazu, ale o głębokim przekazie.
"My skurwysyny z Konika Nowego" to nie tylko książka, to manifest, który wybrzmiewa na wielu poziomach. Jest to dzieło, które odważnie stawia pytania o naszą tożsamość, nasze relacje z innymi oraz naszą odpowiedzialność za otaczający nas świat. Ks. prof. Jacek Dąbek stworzył książkę, która z pewnością zostanie zapamiętana na długo i stanie się punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń czytelników. Gorąco polecam tę lekturę każdemu, kto poszukuje literatury, która nie tylko bawi, ale przede wszystkim zmusza do głębokiej refleksji nad istotą człowieczeństwa.
Polecam to naprawdę wybitne dzieło dodam że jeszcze w tym roku wyczekiwana premiera książki ks prof. Jacka Dąbka Menelstwo w Biznesie [cool]
powieści:
Rozdział 1: Trzecia Komora Kiedy budzę się po nocy pełnej wódki i przekleństw, zawsze czuję ten sam ucisk w skroniach. Trzęsą mi się ręce, choć przecież nie trzymałem nic poza pustą butelką. A w głowie — on. Morales. Skurwysyn. Przychodzi do mnie we śnie, szepcze te swoje durnowate gadki, śmieje się, a potem znika, zostawiając mi tylko poczucie, że coś mi ukradł. Co? Cholera wie. Życie? Godność? Ostatnią flaszkę? Morales może i jest tylko wytworem mojego przepitego mózgu, ale czuje się go prawie fizycznie. Od lat gnębi mnie, czeka, aż się potknę, i wtedy — bum! Wchodzi z buta.
Dzień ledwo się zaczyna, a ja już wiem, że dzisiaj będzie źle. Zawsze jest źle, kiedy Morales wkracza do mojej głowy tak wcześnie. Mówią, że to alkohol — te wszystkie omamy, twarze, które widzę na każdym rogu, cienie czające się w zaułkach. Ale Morales? On nie jest jak te cienie. On ma ciało, ma twarz. Twarz, którą mógłbym rozbić pięścią, gdyby tylko stanął naprzeciw mnie, choć zawsze uciekam. Zawsze uciekałem.
Idę w stronę starego tartaku, bo tam, w Koniku Nowym, już od pokoleń żyje i rządzi kapral Dziad Borowy. Starszy ode mnie, starszy od samego diabła, a przynajmniej tak mówią. Jego oczy są czarne jak smoła, a ręce mocniejsze niż belki, które obrabia. Ale to nie jego siła, nie jego topór robią z niego postrach, tylko Trzecia Komora.
Każdy w Koniku Nowym zna Trzecią Komorę. Zamykasz kogoś w niej, to już po nim. Nikt stamtąd nie wraca. A jeśli wraca — nie jest już tym samym człowiekiem. Dziad Borowy ma swoje zasady, choć okrutne, i każdy, kto mu podpadnie, prędzej czy później kończy w tej przeklętej piwnicy. To jego wymiar sprawiedliwości, którego nikt się nie odważy kwestionować.
Siedzę na ganku starego tartaku i próbuję nie myśleć o Moralesie. Próbuję zapomnieć o wszystkich tych, którzy przepadli w Trzeciej Komorze. Może to by było rozwiązanie. Może sam powinienem tam trafić, raz na zawsze zamknąć tę chorą grę. Ale wtedy zjawia się Dziad Borowy, jakby wyczuł mój głód i strach. Jego spojrzenie przenika mnie na wskroś, jakby patrzył na człowieka, którego jeszcze trzeba złamać.
„Znowu Morales?” — pyta, a ja wiem, że on wie. Morales nie istnieje dla nikogo prócz mnie, ale Dziad Borowy zna jego imię. Może Morales nie jest tylko w mojej głowie. Może... może to on prowadzi do Trzeciej Komory.
„Dombal, ty skurwysynie,” mówi kapral cicho, niemal z troską. „Zawsze wiedziałem, że prędzej czy później się tam znajdziesz.”
Czuję, jak zimny pot spływa mi po karku.
Polecam to naprawdę wybitne dzieło dodam że jeszcze w tym roku wyczekiwana premiera książki ks prof. Jacka Dąbka Menelstwo w Biznesie [cool]
To monitoring w biznesie! [cool]
powieści:
Rozdział 1: Trzecia Komora Kiedy budzę się po nocy pełnej wódki i przekleństw, zawsze czuję ten sam ucisk w skroniach. Trzęsą mi się ręce, choć przecież nie trzymałem nic poza pustą butelką. A w głowie — on. Morales. Skurwysyn. Przychodzi do mnie we śnie, szepcze te swoje durnowate gadki, śmieje się, a potem znika, zostawiając mi tylko poczucie, że coś mi ukradł. Co? Cholera wie. Życie? Godność? Ostatnią flaszkę? Morales może i jest tylko wytworem mojego przepitego mózgu, ale czuje się go prawie fizycznie. Od lat gnębi mnie, czeka, aż się potknę, i wtedy — bum! Wchodzi z buta.
Dzień ledwo się zaczyna, a ja już wiem, że dzisiaj będzie źle. Zawsze jest źle, kiedy Morales wkracza do mojej głowy tak wcześnie. Mówią, że to alkohol — te wszystkie omamy, twarze, które widzę na każdym rogu, cienie czające się w zaułkach. Ale Morales? On nie jest jak te cienie. On ma ciało, ma twarz. Twarz, którą mógłbym rozbić pięścią, gdyby tylko stanął naprzeciw mnie, choć zawsze uciekam. Zawsze uciekałem.
Idę w stronę starego tartaku, bo tam, w Koniku Nowym, już od pokoleń żyje i rządzi kapral Dziad Borowy. Starszy ode mnie, starszy od samego diabła, a przynajmniej tak mówią. Jego oczy są czarne jak smoła, a ręce mocniejsze niż belki, które obrabia. Ale to nie jego siła, nie jego topór robią z niego postrach, tylko Trzecia Komora.
Każdy w Koniku Nowym zna Trzecią Komorę. Zamykasz kogoś w niej, to już po nim. Nikt stamtąd nie wraca. A jeśli wraca — nie jest już tym samym człowiekiem. Dziad Borowy ma swoje zasady, choć okrutne, i każdy, kto mu podpadnie, prędzej czy później kończy w tej przeklętej piwnicy. To jego wymiar sprawiedliwości, którego nikt się nie odważy kwestionować.
Siedzę na ganku starego tartaku i próbuję nie myśleć o Moralesie. Próbuję zapomnieć o wszystkich tych, którzy przepadli w Trzeciej Komorze. Może to by było rozwiązanie. Może sam powinienem tam trafić, raz na zawsze zamknąć tę chorą grę. Ale wtedy zjawia się Dziad Borowy, jakby wyczuł mój głód i strach. Jego spojrzenie przenika mnie na wskroś, jakby patrzył na człowieka, którego jeszcze trzeba złamać.
„Znowu Morales?” — pyta, a ja wiem, że on wie. Morales nie istnieje dla nikogo prócz mnie, ale Dziad Borowy zna jego imię. Może Morales nie jest tylko w mojej głowie. Może... może to on prowadzi do Trzeciej Komory.
„Dombal, ty skurwysynie,” mówi kapral cicho, niemal z troską. „Zawsze wiedziałem, że prędzej czy później się tam znajdziesz.”
Czuję, jak zimny pot spływa mi po karku.
Rozdział 2: Głosy z Komory
Słońce jeszcze nie wstało, a ja już wiedziałem, że dzień zacznie się źle. Miałem nadzieję, że Morales zostawi mnie w spokoju, ale nadzieja to ostatnia rzecz, jaką człowiek w Koniku Nowym powinien mieć. Zwłaszcza ja. A już na pewno nie, kiedy kapral Dziad Borowy przyszedł po mnie o świcie.
„Dombal, wstawaj, czas na sąd” – słowa wypowiedział cicho, ale ich ciężar uderzył mnie jak cios pięścią. Znałem ten ton. To nie był zwykły dzień. Kapral nie przyszedł tylko na rozmowę. W dłoni trzymał swój wojskowy pas, szeroki, czarny, przetarty od lat użytkowania. Wiedziałem, co oznaczał ten pas — ostateczność.
Zacząłem się wykręcać, kłamać, że Morales znowu się pojawił, że to przez niego, że to nie ja. Ale Dziad Borowy tylko przyglądał mi się bez emocji, z tą swoją starczą, surową twarzą, jakby wiedział, że żadne słowa nie zrobią różnicy.
„Wiesz, dokąd idziesz, Dombal. Trzecia Komora czeka.”
Szliśmy przez tartak, zimny wiatr wdzierał się przez puste okna, i wszystko wokół wydawało się umarłe. Dziad prowadził mnie prosto do piwnicy, do Komory. Do miejsca, o którym każdy mówił szeptem, bo tam zamykało się tych, którzy już nic nie znaczą. Zamykało i zapominało.
Gdy dotarliśmy na dół, drzwi Trzeciej Komory były uchylone, jakby czekały na mnie od lat. Niby nic wielkiego — drewniane, trochę skrzypiące, ale za nimi była ciemność, której nikt nie chciał poznać. A może tylko ja tak czułem. Może każdy, kto tam wchodził, czuł to samo.
„Wchodź” — głos Dziada był twardy, a pas napiął się, zmuszając mnie do kroku naprzód.
Nie chciałem. Nie mogłem. Nogi mi się plątały, jakby nie były już moje. Ale kapral wiedział, jak używać swojego pasa, i zanim zdążyłem się sprzeciwić, pchnął mnie do środka. Drzwi zamknęły się za mną z hukiem. Usłyszałem, jak zasuwana jest stalowa zasuwka. Zostałem sam. Sam w tej ciemności, której nawet najgorszy koszmar nie mógłby opisać.
A potem zaczęły się głosy.
Najpierw cicho, jakby z oddali. Jakby ktoś szeptał w kącie. Pomyślałem, że to może Morales. Może on tu był przede mną, może to jego komora. Ale to nie był on. Szept narastał, stawał się głośniejszy, jakby wielu ludzi mówiło naraz. Niewyraźne słowa, coś o zdradzie, o śmierci, o cierpieniu. A potem krzyk. Przerażający, przeciągły krzyk, który mroził krew w żyłach.
Starałem się zatkać uszy, starałem się krzyczeć, by zagłuszyć te dźwięki, ale głosy były we mnie, nie mogłem ich wyłączyć. To były głosy wszystkich, którzy kiedykolwiek weszli do Trzeciej Komory. Tych, którzy zniknęli bez śladu, o których już nikt nie pamiętał. A może to były tylko moje własne myśli, skrzywione i zwariowane od lat picia. Może Morales był jednym z nich, a teraz jego głos dołączył do chóru.
„Nie uciekniesz, Dombal” — usłyszałem nagle, choć nie wiedziałem, skąd pochodził ten głos. Ale wiedziałem, co oznaczał.
Trzecia Komora była miejscem, gdzie kończyły się wszystkie drogi.
Rozdział 3: Microzeta
W Trzeciej Komorze czas płynął inaczej. Minuty rozciągały się w godziny, a może dni. Ciemność była totalna, a głosy, które na początku wydawały się obce, teraz stały się moimi codziennymi towarzyszami. Ale wtedy, nagle, pośród tej wszechobecnej ciszy, usłyszałem coś innego. Krok. Cichy, niemal niezauważalny, ale prawdziwy. Wstrzymałem oddech.
„No, no. Kogoż to kapral Borowy wrzucił do komory?” — głos był ochrypły, ale zbyt pewny siebie, jak na to miejsce. Czułem, że jego właściciel nie bał się tak, jak ja.
Z ciemności wyłoniła się sylwetka. Starszy mężczyzna, zgarbiony, o twarzy pełnej zmarszczek, które przypominały popękaną ziemię po długiej suszy. Jego oczy, wąskie jak szczeliny, lśniły dziwnym, niemal nieludzkim błyskiem.
„Microzeta” — przedstawił się, a jego uśmiech był bardziej przerażający niż głosy, które dotąd mnie nękały.
Usiadł obok mnie na zimnej, wilgotnej podłodze komory. Poczułem kwaśny oddech z jego ust, a jego ręce, choć wychudzone, drżały z energią, jakby miał więcej siły niż mógłbym przypuszczać.
„Od 1941 tu siedzę” — mówił, jakby to była opowieść o wakacjach, a nie o niemal wiecznym więzieniu. „Było nas więcej, ale wiesz, jak to jest. Trzeba było się pozbyć niektórych, żeby przeżyć. Dziad Borowy to stary skurwysyn, ale głupi nie jest. Wiedział, że zostawi mnie samego, bo ja potrafię sobie poradzić.”
Zadrżałem. Jak to możliwe, że ten człowiek przeżył tu tyle lat? Jakim cudem?
„Kim jesteś?” — zapytałem, choć prawda była taka, że bałem się odpowiedzi.
„A, byłem pracownikiem leśnym” — mruknął, jakby od niechcenia. „Tartak, drewno, wiesz, jak to bywa. Ale w tych czasach trzeba było robić więcej, żeby przeżyć. Trochę lichwy, trochę załatwiania podatkowych spraw. Kiedy wszyscy zajmowali się przetrwaniem, ja robiłem, co trzeba.”
Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ten człowiek, ten Microzeta, nie był tylko robotnikiem leśnym. Był kimś innym — kimś, kto zawsze stawał po stronie zysku, nawet jeśli miałoby to kosztować innych życie. Spojrzałem na niego z ukosa. Jeśli to prawda, że w Trzeciej Komorze zamknięto więcej ludzi, a teraz został tylko on, to jakim cudem przeżył? Odpowiedź wydawała się oczywista i przerażająca.
„Pozbyłeś się ich?” — zapytałem cicho, głos niemal ugrzązł mi w gardle.
Microzeta wzruszył ramionami. „Kiedy w takiej sytuacji masz do wyboru głód albo przeżycie, to zaczynasz widzieć rzeczy inaczej. Ludzie mówią o moralności, kiedy mają pełne brzuchy. Tu, w Komorze, moralność to luksus. Nie było łatwo, ale wiesz, jak to mówią — przetrwanie najsilniejszych.”
Zadrżałem, nie tylko z zimna. Microzeta w tej ciemności stał się symbolem wszystkiego, co przerażające i złe. Fałszywy, przebiegły, z twarzą człowieka, który mógłby cię zdradzić, a potem się uśmiechnąć, jakby nic się nie stało. Był obrazem tego, co robi ze światem strach i chciwość.
„A co ty tu robisz, Dombal?” — zapytał, jakbyśmy byli starymi znajomymi, i wyciągnął kawałek suchego chleba, który zaczął gryźć z zadowoleniem. „Kapral Borowy nie wrzuca tu nikogo przypadkiem. Masz swoje za uszami, co?”
Nie odpowiedziałem. Morales był teraz jedynie odległym wspomnieniem, cieniem, który zniknął wobec obecności Microzety. W tym miejscu nie miało znaczenia, kto był moim wrogiem na zewnątrz. Tutaj miałem nowego.
Rozdział 4: Umowa z Microzetą
Ciemność w Trzeciej Komorze była przytłaczająca, ale to nie ona sprawiała, że czułem, jakby coś ściskało mi serce. To był Microzeta. Jego obecność, jego głos, który z każdym kolejnym słowem zdawał się przygniatać mnie coraz bardziej. Wiedziałem, że jest niebezpieczny, ale czułem się jak zwierzyna, która już dawno straciła siłę do ucieczki. Mój umysł był zmęczony, zniszczony latami alkoholu, a teraz dodatkowo osaczony przez ten dziwny strach, który Microzeta rozprzestrzeniał wokół siebie jak truciznę.
„Widzisz, Dombal” — powiedział spokojnie, kręcąc się wokół mnie, jak lis w klatce — „tutaj, w Komorze, nie ma rzeczy za darmo. Nawet twoje życie ma cenę, a ja, jak na człowieka interesu przystało, umiem znaleźć okazje.”
Patrzyłem na niego, czując, jak przerażenie wzbiera we mnie jak fala. Nie mogłem zebrać myśli, nie mogłem nawet zebrać sił, by się bronić. A on mówił dalej, swoim uspokajającym, prawie ojcowskim tonem.
„Wiem, że jest ci ciężko, że świat cię nie rozumie, że Morales, ten duch czy co tam sobie wyobrażasz, cię dręczy. Ale wiesz, ja ci mogę pomóc. Mogę zrobić, żebyś już nigdy nie musiał się martwić o nic. Wszystko może być prostsze, bezpieczniejsze... wystarczy podpisać.”
Spojrzałem na niego z przestrachem. Z ciemności wyjął jakieś papiery. Jak to możliwe, że miał przy sobie dokumenty? W Komorze, gdzie nie było niczego, on wyciągnął formularze, tak jakby prowadził biuro, a nie siedział od lat zamknięty w mroku.
„Podpiszesz tu” — kontynuował, stukając palcem w stronę dolnej części kartki. „To tylko formalność, taka mała umowa między nami. Ja ci daję kredyt, a ty zrzekasz się tego, co masz... co mógłbyś mieć. Wiesz, mieszkania, ziemi... a może masz jakieś oszczędności? No, jeśli nie masz, to po prostu na przyszłość.”
Kredyt. To słowo odbiło się echem w mojej głowie. Jakbym nie był już w Trzeciej Komorze, a siedział w małym biurze bankowym, gdzie urzędnicy ubrani w garnitury próbowali mnie przekonać, że warto zaciągnąć dług. Że warto zaufać.
„Ale ja nie mam nic” — wyjąkałem, starając się znaleźć choćby cień rozumu w tym wszystkim. „Nie mam żadnych oszczędności, żadnej własności...”
Microzeta uśmiechnął się z ukosa, jakby wiedział coś, czego ja nie byłem świadomy. „Nie szkodzi. Wszystko ma swoją wartość. Nawet to, co jeszcze nie istnieje. Taka jest magia kredytów, Dombal. Ty się martwisz o dziś, a ja już patrzę w twoje jutro.”
Drżącą ręką wziąłem od niego długopis. Papier przed moimi oczami wydawał się rozpływać. Nic nie było już realne, a jednocześnie wszystko było nieuchronne. Czułem, jak tonę coraz głębiej. Gdzieś na dnie mojego umysłu Morales krzyczał, ale nie mogłem go usłyszeć przez szum własnych myśli. Czy Morales kiedykolwiek istniał? A może to właśnie Microzeta był tą prawdziwą siłą, która kontrolowała wszystko od samego początku?
„Podpisz, Dombal. To jedyna szansa, by wyrwać się z tego bagna” — jego słowa były jak mantra, jakby hipnotyzował mnie w tej ciasnej, ciemnej przestrzeni.
Ręka mi się trzęsła, ale złożyłem podpis. Długopis zaskrzypiał na papierze, a ja poczułem, jak moje serce tonie. To było jak oddanie duszy, jakby coś we mnie umarło.
Microzeta złożył papiery z precyzją, a na jego twarzy pojawił się ten sam, przerażający uśmiech.
„Teraz jesteś mój, Dombal. Twoje życie już nie należy do ciebie. Ale spokojnie, dam ci spokój od Moralesa, dam ci spokój od wszystkiego. Już nie będziesz musiał się martwić o nic, bo ja o wszystko zadbam.”
Zapadła cisza. A ja siedziałem tam, w Trzeciej Komorze, mając świadomość, że straciłem coś, czego nie umiałem nawet nazwać. Ciemność stała się jeszcze gęstsza, a ja czułem, jak moje myśli zaczynają się plątać, krążyć w kółko. Morales. Microzeta. Kapral Dziad Borowy. Czy to wszystko było prawdziwe, czy to tylko pijacki koszmar, który nigdy się nie skończy?
Słyszałem głosy. Szeptali coś o mnie. Wszyscy wiedzieli, co zrobiłem. A ja, z każdym dźwiękiem, z każdą chwilą, czułem, jak popadam w coraz większą rozpacz. Trzecia Komora nigdy mnie nie wypuści.
„Ale ja nie mam nic” — wyjąkałem, starając się znaleźć choćby cień rozumu w tym wszystkim. „Nie mam żadnych oszczędności, żadnej własności...”
Microzeta uśmiechnął się z ukosa, jakby wiedział coś, czego ja nie byłem świadomy. „Nie szkodzi. Wszystko ma swoją wartość. Nawet to, co jeszcze nie istnieje. Taka jest magia kredytów, Dombal. Ty się martwisz o dziś, a ja już patrzę w twoje jutro.”
Drżącą ręką wziąłem od niego długopis. Papier przed moimi oczami wydawał się rozpływać. Nic nie było już realne, a jednocześnie wszystko było nieuchronne. Czułem, jak tonę coraz głębiej. Gdzieś na dnie mojego umysłu Morales krzyczał, ale nie mogłem go usłyszeć przez szum własnych myśli. Czy Morales kiedykolwiek istniał? A może to właśnie Microzeta był tą prawdziwą siłą, która kontrolowała wszystko od samego początku?
„Podpisz, Dombal. To jedyna szansa, by wyrwać się z tego bagna” — jego słowa były jak mantra, jakby hipnotyzował mnie w tej ciasnej, ciemnej przestrzeni.
Ręka mi się trzęsła, ale złożyłem podpis. Długopis zaskrzypiał na papierze, a ja poczułem, jak moje serce tonie. To było jak oddanie duszy, jakby coś we mnie umarło.
Microzeta złożył papiery z precyzją, a na jego twarzy pojawił się ten sam, przerażający uśmiech.
„Teraz jesteś mój, Dombal. Twoje życie już nie należy do ciebie. Ale spokojnie, dam ci spokój od Moralesa, dam ci spokój od wszystkiego. Już nie będziesz musiał się martwić o nic, bo ja o wszystko zadbam.”
Zapadła cisza. A ja siedziałem tam, w Trzeciej Komorze, mając świadomość, że straciłem coś, czego nie umiałem nawet nazwać. Ciemność stała się jeszcze gęstsza, a ja czułem, jak moje myśli zaczynają się plątać, krążyć w kółko. Morales. Microzeta. Kapral Dziad Borowy. Czy to wszystko było prawdziwe, czy to tylko pijacki koszmar, który nigdy się nie skończy?
Słyszałem głosy. Szeptali coś o mnie. Wszyscy wiedzieli, co zrobiłem. A ja, z każdym dźwiękiem, z każdą chwilą, czułem, jak popadam w coraz większą rozpacz. Trzecia Komora nigdy mnie nie wypuści.
Dawaj wiecej kurwa
„Ale ja nie mam nic” — wyjąkałem, starając się znaleźć choćby cień rozumu w tym wszystkim. „Nie mam żadnych oszczędności, żadnej własności...”
Microzeta uśmiechnął się z ukosa, jakby wiedział coś, czego ja nie byłem świadomy. „Nie szkodzi. Wszystko ma swoją wartość. Nawet to, co jeszcze nie istnieje. Taka jest magia kredytów, Dombal. Ty się martwisz o dziś, a ja już patrzę w twoje jutro.”
Drżącą ręką wziąłem od niego długopis. Papier przed moimi oczami wydawał się rozpływać. Nic nie było już realne, a jednocześnie wszystko było nieuchronne. Czułem, jak tonę coraz głębiej. Gdzieś na dnie mojego umysłu Morales krzyczał, ale nie mogłem go usłyszeć przez szum własnych myśli. Czy Morales kiedykolwiek istniał? A może to właśnie Microzeta był tą prawdziwą siłą, która kontrolowała wszystko od samego początku?
„Podpisz, Dombal. To jedyna szansa, by wyrwać się z tego bagna” — jego słowa były jak mantra, jakby hipnotyzował mnie w tej ciasnej, ciemnej przestrzeni.
Ręka mi się trzęsła, ale złożyłem podpis. Długopis zaskrzypiał na papierze, a ja poczułem, jak moje serce tonie. To było jak oddanie duszy, jakby coś we mnie umarło.
Microzeta złożył papiery z precyzją, a na jego twarzy pojawił się ten sam, przerażający uśmiech.
„Teraz jesteś mój, Dombal. Twoje życie już nie należy do ciebie. Ale spokojnie, dam ci spokój od Moralesa, dam ci spokój od wszystkiego. Już nie będziesz musiał się martwić o nic, bo ja o wszystko zadbam.”
Zapadła cisza. A ja siedziałem tam, w Trzeciej Komorze, mając świadomość, że straciłem coś, czego nie umiałem nawet nazwać. Ciemność stała się jeszcze gęstsza, a ja czułem, jak moje myśli zaczynają się plątać, krążyć w kółko. Morales. Microzeta. Kapral Dziad Borowy. Czy to wszystko było prawdziwe, czy to tylko pijacki koszmar, który nigdy się nie skończy?
Słyszałem głosy. Szeptali coś o mnie. Wszyscy wiedzieli, co zrobiłem. A ja, z każdym dźwiękiem, z każdą chwilą, czułem, jak popadam w coraz większą rozpacz. Trzecia Komora nigdy mnie nie wypuści.
Dawaj wiecej kurwa
Rozdział 5: Cienie Wojny
Microzeta, zadowolony po podpisaniu umowy, usadowił się w kącie komory, opierając plecy o zimny, wilgotny mur. Przez chwilę patrzył na mnie z tym swoim upiornym, przebiegłym uśmiechem, jakby wiedział, że nic już mi nie grozi — że jestem jego. Potem powoli zamknął oczy i zaczął chrapać, cicho i równomiernie, jak ktoś, kto nie ma na sumieniu ani jednej troski.
A ja? Ja zostałem sam. Sam w ciemności, sam z dokumentem, na którym widniał mój podpis, i sam ze swoją rozpaczą. Czułem, jak wokół mnie zaciska się pierścień strachu i bezradności. Głosy z Komory, które wcześniej były ledwie szumem, teraz zaczynały się zlewać w zrozumiałe słowa. Mówili do mnie. Szeptali o moich porażkach, o tym, jak Morales mnie znajdzie, jak nigdy nie uwolnię się od tego, co zrobiłem.
Musiałem uciec. Musiałem znaleźć wyjście, zanim te głosy pochłoną mnie na zawsze.
Wstałem, chociaż nogi drżały pod ciężarem strachu. Zacząłem dotykać ścian, szukać drzwi, szczeliny, czegokolwiek, co mogłoby mi pozwolić uciec z tego miejsca. Ręce przesuwały się po zimnych kamieniach, ale wszędzie napotykałem tylko chropowatą powierzchnię. Nie było wyjścia.
Oddech przyspieszył, serce waliło jak młot. Przez chwilę poczułem, jak wszystko się wali — że to koniec, że już nigdy stąd nie wyjdę. A potem, w tej ciszy, zaczęły wracać wspomnienia. Te, które przez lata chowałem głęboko pod warstwami alkoholu. Te, które Morales — prawdziwy czy nie — przypominał mi na każdym kroku.
Morales.
Imię mojego prześladowcy, tego, którego twarz widziałem w każdym cieniu, w każdym koszmarze. Ale to nie był tylko wymysł mojego umysłu. Morales był prawdziwy. To był mój sierżant. Mój towarzysz w tamtej przeklętej wojnie.
Wietnam. Dżungla parowała od upału, a powietrze było ciężkie, lepkie, pełne brzęczenia komarów i świstu kul. Byliśmy oddziałem na skraju sił, zagubieni gdzieś w tej zielonej otchłani, gdzie każda ścieżka mogła prowadzić do śmierci. Morales prowadził nas. Był twardym sierżantem, jednym z tych, którzy wiedzieli, jak przetrwać w piekle. Ale pewnego dnia wszystko poszło nie tak.
Zostaliśmy zaatakowani. Przeciwnik otoczył nas nagle, znikąd. Kule świstały, krzyki moich towarzyszy wypełniały powietrze, a ja biegłem, biegłem jak szalony, byle tylko uciec. W pewnym momencie spojrzałem w tył i zobaczyłem Moralesa. Leżał tam, ranny, krwawiący, jego oczy błagały o pomoc. A ja? Ja się odwróciłem. Ja go zostawiłem. Zostawiłem tam, w tej piekielnej dżungli, gdzie umarł w samotności.
To było moje najgorsze wspomnienie. Ten moment, kiedy z własnej woli porzuciłem człowieka, który mi ufał. I to wspomnienie pochłonęło mnie jak cień.
Po powrocie do kraju zacząłem pić. Piłem, żeby zapomnieć, żeby zabić te obrazy, żeby zagłuszyć Moralesa, który w mojej głowie krzyczał o sprawiedliwość. Ale on nigdy mnie nie opuścił. Wracał w snach, w każdej pijackiej wizji, i stał się moim wewnętrznym demonem. Morales — człowiek, którego zdradziłem i porzuciłem, którego duch teraz szukał zemsty.
„Morales...” — wyszeptałem, opierając się o ścianę komory. „Nie mogłem nic zrobić... nie miałem wyboru...”
Ale kłamstwa, którymi karmiłem siebie przez lata, nie miały już znaczenia. Morales istniał we mnie i to on mnie prześladował, prowadząc do tego momentu, do Trzeciej Komory, do tej beznadziei. Próbowałem uciec przed nim, ale nigdy mi się nie udało.
„Zostawiłeś mnie...” — słyszałem jego głos. Ale czy to był jego głos, czy mój? Czy to była tylko ciemność, czy moja własna wina, która teraz wypełniała każdą szczelinę w tej przeklętej komorze?
Microzeta chrapał cicho, a ja klęczałem tam, pogrążony w przeszłości, wiedząc, że nie ma dla mnie ucieczki. Nie ma wyjścia z Trzeciej Komory
Mógłbyś dodać wątek podróży Dombala przez Trzecią komorę niczym Dantego przez Piekło w Boskiej Komedii. Oczywiście z Mictrozetą jako przewodnikiem [cool]
Rozdział 6: W Głąb Ciemności
Obudziłem się gwałtownie, wstrząśnięty szarpnięciem. Microzeta stał nade mną, a w jego oczach iskrzyła się niepokojąca determinacja.
„Wstawaj, Dombal. Musimy iść,” warknął cicho, pochylając się nade mną. Jego twarz w tej mrocznej komorze zdawała się jeszcze bardziej upiorna, jakby ciemność wyciągnęła z niego wszystkie ludzkie cechy.
„Gdzie niby mamy iść?” — jęknąłem, czując jeszcze resztki snu zmieszanego z narastającą paniką. Wokół nas wciąż panowała nieprzenikniona ciemność, przerywana jedynie słabymi, odległymi dźwiękami, które zdawały się być echem samej otchłani.
„Jest tu przejście,” odpowiedział tajemniczo, a w jego głosie było coś, co budziło we mnie głęboki niepokój. „Zawsze było. Musimy się stąd wydostać, a to jedyna droga. Idź za mną, Dombal.”
Nie miałem wyboru. Mimo że moje ciało było wycieńczone, a umysł przeżarty strachem i winą, zmusiłem się do wstania. Microzeta ruszył przodem, nie oglądając się za siebie, jakby znał tę drogę od lat. Jego kroki były szybkie, stanowcze, jakby to miejsce było dla niego czymś znanym, choć jednocześnie równie przerażającym jak dla mnie.
Podążyłem za nim, ostrożnie stąpając po zimnej, kamiennej posadzce. Czułem się, jakbym szedł w głąb czegoś nieznanego, jakby Komora prowadziła nas do samego piekła. Ściany stawały się coraz bardziej wilgotne, powietrze gęstsze, a korytarz ciągnął się w nieskończoność, ciasny i duszący, jakbyśmy schodzili w głąb jakiejś starożytnej czeluści.
„Dokąd prowadzi ten korytarz?” zapytałem w końcu, bo cisza zaczynała mnie przytłaczać.
Microzeta odwrócił głowę, ale nie zatrzymał się ani na moment. „Do kopalni. Pod Karagandą, gdzie ukryta jest stara stalownia. Pracowałem tam kiedyś, zanim wszystko poszło na dno. Tam jest wyjście.”
„Kopalnia stali?” Powtórzyłem z niedowierzaniem. „Co to za miejsce? Karaganda to tysiące kilometrów stąd…”
„Nie zadawaj pytań, Dombal,” przerwał mi chłodno. „Wszystko ma swoje miejsce, czas i cel. Karaganda to nie tylko miejsce na mapie. To punkt, do którego prowadzą różne ścieżki, niektóre z nich są bliżej, niż myślisz.”
Jego słowa brzmiały jak coś z sennego koszmaru. Kopalnia pod Karagandą, ukryta stalownia? Mój umysł był zbyt zmęczony, by to wszystko pojąć. Mimo wszystko szedłem dalej. Mrok wokół nas stawał się coraz bardziej przytłaczający, korytarz jakby zamykał się na nas.
Kroki Microzety stawały się bardziej nerwowe. W końcu zatrzymał się nagle, kręcąc głową.
„Zgubiliśmy się,” wyszeptał, a jego głos, choć cichy, brzmiał jak wyrok. „To nie powinno tak wyglądać.”
Spojrzałem przed siebie. Korytarz, który wcześniej wydawał się prowadzić niezmiennie naprzód, teraz jakby zniknął. Ściany zdawały się zmieniać swoje położenie, jakbyśmy byli w labiryncie, z którego nie ma wyjścia.
„Co teraz?” zapytałem, czując jak powoli ogarnia mnie strach. „Gdzie jesteśmy?”
Microzeta nie odpowiedział. Jego oczy błądziły po ścianach, jakby szukał czegoś, czego nie mógł znaleźć. Cała jego pewność siebie zniknęła, a ja zdałem sobie sprawę, że być może ten człowiek, który wydawał się znać odpowiedzi na wszystko, tak naprawdę był równie zagubiony jak ja.
Wiedziałem jedno — musieliśmy znaleźć wyjście, zanim korytarze zamkną się na zawsze.
Rozdział 7: Hala Zaginionych Maszyn
Idąc dalej korytarzem, po długich minutach błądzenia, poczułem, jak podłoże pod moimi stopami nagle się zmienia. Zamiast nierównej kamiennej posadzki, którą szliśmy od wieków, podłoże zrobiło się gładkie, niemal śliskie. Otworzyłem usta, by zapytać Microzetę, czy coś zauważył, ale w tej samej chwili straciliśmy grunt pod nogami.
Upadliśmy.
Nie było to gwałtowne, ale raczej jakby ziemia sama nas z siebie wypuściła w nieznane. Zatoczyłem się, przewracając na plecy, a Microzeta wpadł tuż obok mnie, sycząc pod nosem coś, czego nie zrozumiałem.
Gdy wreszcie się pozbierałem, rozejrzałem się wokół. To, co zobaczyłem, zbiło mnie z tropu jeszcze bardziej niż cała ta szaleńcza podróż przez podziemne tunele. Znaleźliśmy się w ogromnej, ciemnej hali, której ściany wydawały się rozciągać w nieskończoność. Ale to, co naprawdę przykuło moją uwagę, to setki — nie, tysiące — laptopów rozstawionych w równych rzędach.
Każdy z nich miał na ekranie logo Windows Vista.
„Co to, do cholery, jest?” — wymamrotałem, czując, jak zaczyna narastać we mnie panika. Laptop obok mnie błyszczał na zielono, ekran świecił tak dziwnie w tej głębokiej podziemnej przestrzeni. Vista… system, którego nikt już przecież nie używa. Co one tutaj robiły? Kto je tu zgromadził?
Microzeta podniósł się, rozglądając się z zainteresowaniem. Przez chwilę zdawało się, że był równie zaskoczony jak ja, ale ten wyraz szybko zniknął z jego twarzy, zastąpiony dobrze mi znanym cynizmem. Podszedł do jednego z laptopów, przyklęknął obok niego i przejechał dłonią po jego obudowie.
„Zgadnij, Dombal, skąd się tu wzięły?” — powiedział z uśmieszkiem na ustach, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek.
„Nie wiem i nie chcę wiedzieć,” odpowiedziałem, czując jak serce wali mi coraz mocniej. Cała ta sytuacja zaczynała mnie przerastać. Coś było bardzo nie w porządku. Kopalnia, podziemne przejścia, a teraz… to.
Microzeta zerknął na mnie z ironią, którą znałem aż za dobrze. „To, co widzisz, Dombal, to może nie jest stal, ale wartość tego, co tu mamy, jest nieoceniona. Tysiące laptopów, każdy z systemem operacyjnym, który już dawno przeszedł do lamusa, ale w odpowiednich rękach… każdy z nich może się stać fortuną. Technologia retro ma swoją cenę. Ludzie to kolekcjonują. Kto wie, co tu jeszcze znajdziemy?”
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. „Fortunę? Chcesz zarabiać na starych laptopach w kopalni stali pod Karagandą?” — głos mi się łamał. Wszystko to wydawało się groteskowe.
Microzeta wzruszył ramionami, odpalając jednego z laptopów. Zgrzytliwy dźwięk uruchamiania starego systemu przebił ciszę, a logo Visty mignęło przed moimi oczami, przynosząc mi niechciane wspomnienia o technologicznych zmaganiach z przeszłości.
„Wszystko ma swoją cenę, Dombal,” wycedził. „Musisz tylko wiedzieć, gdzie szukać zysku. W każdej katastrofie, w każdym upadku cywilizacji, są ci, którzy wiedzą, jak zarobić na ruinach. A to, co tu mamy, to złoto. I to takie, które nikt nie przewidział.”
Mój umysł nie mógł tego pojąć. Microzeta był nie tylko cynikiem, ale jego chciwość nie znała granic. W tej podziemnej czeluści, otoczony przez tysiące nieużywanych laptopów, zbudował sobie kolejną wizję fortuny. A ja? Ja czułem, że to wszystko się rozpada. Wszystko, co mi zostało, to panika i gniew. Moje życie już dawno przestało mieć sens, a teraz stałem pośrodku hali wypełnionej komputerami, które nie miały prawa tu być.
Próbowałem oddychać, ale coś ściskało mi gardło. „Zgubiliśmy się. Nie ma żadnej kopalni. Tkwimy tu bez wyjścia, a ty… ty myślisz o forsie. Zrozum, Microzeta, to wszystko nie ma sensu. Co tu robimy?”
Ale on nie słuchał. Pochylony nad kolejnym laptopem, coś tam majstrował, uśmiechając się półgębkiem. „Chcesz znać sens? Sens, Dombal, to przetrwać. I zarobić. Tylko to się liczy.”
W tej chwili zdałem sobie sprawę, że nigdy nie zrozumiem Microzety. Był więźniem swojego cynizmu, a ja… ja byłem więźniem tej ciemnej, absurdalnej rzeczywistości, która coraz bardziej mnie przytłaczała.
Laptop obok mnie mignął, a na ekranie pojawił się błękitny ekran śmierci.
Rozdział 8: Cyrkowy Koszmar
Niebieski ekran śmierci rozbłysł na ekranie laptopa, a jego charakterystyczny dźwięk rozbrzmiał jak syrena. Przerażający, mechaniczny alarm odbijał się echem w ogromnej podziemnej hali. Przez chwilę nie mogłem się ruszyć, sparaliżowany zarówno dźwiękiem, jak i absurdalnością całej sytuacji. Ale Microzeta nie czekał.
„Ruszaj się, Dombal!” — krzyknął, chwytając mnie za ramię i ciągnąc w stronę drzwi, których wcześniej nie zauważyliśmy. Otworzyły się same, jakby zapraszając nas do kolejnego rozdziału tego szaleństwa.
Biegliśmy na oślep, kierowani czystym instynktem ucieczki. Alarm wył za nami, a ciemność zdawała się zamykać coraz bardziej. Czułem, jak moje serce wali, a oddech stawał się coraz bardziej urywany. Nie wiedziałem, czy biegniemy w stronę wyjścia, czy jeszcze głębiej w pułapkę, ale Microzeta nie zwalniał.
Nagle wpadliśmy przez otwarte drzwi i… zatrzymaliśmy się gwałtownie. Byliśmy na arenie.
Nie zwykłej arenie, lecz cyrkowej. Światła oślepiły mnie na moment, a w ich blasku dostrzegłem coś, co kompletnie rozbiło moje ostatnie resztki logiki. Na środku areny stał wielki słoń, majestatyczny i groteskowy zarazem. Publiczność czekała w milczeniu, jakby oczekiwała jakiegoś niezwykłego spektaklu.
I wtedy się stało.
Słoń uniósł swój ogon i nagle, z nieoczekiwaną siłą, zrobił ogromną kupę na samym środku areny. Dźwięk, zapach, widok – to wszystko zalało moje zmysły. Coś we mnie pękło. Oszołomiony tym nagłym obrazem, poczułem, jak zawartość mojego żołądka podnosi się gwałtownie. Nie mogłem powstrzymać mdłości i zwymiotowałem, upadając na kolana.
Microzeta, który wcześniej wydawał się tak pewny siebie, tym razem wyglądał na zmieszanego. Ale tylko przez chwilę. Zwykle cyniczny wyraz twarzy powrócił natychmiast, jakby nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Stał obok mnie, patrząc na słonia z pewnym politowaniem.
I wtedy to się stało.
Z tłumu na trybunach wyskoczył człowiek. Ubrany w poszarpane ubrania, z włosami rozwichrzonymi jak u szaleńca, wbiegł na arenę. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzucił się na świeżą słoniową kupę, klęknął przed nią i… zaczął jeść. Jego ruchy były gorączkowe, jakby nie jadł od dni, a to, co robił, było dla niego szczytem ekstazy. Publiczność, która wcześniej była milcząca, teraz wydała z siebie jedno wielkie westchnienie.
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Microzeta, który dotąd nie pokazał ani krzty emocji, wskazał na mężczyznę z uniesioną brwią.
„Widzisz, Dombal?” — powiedział, a jego głos był spokojny, prawie rozbawiony. „Zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobi coś, czego nikt inny nie odważyłby się nawet pomyśleć. Zawsze znajdzie się ktoś, kto dostrzeże wartość tam, gdzie inni widzą tylko obrzydzenie. I to jest prawdziwa natura świata.”
Zamarłem, obserwując, jak człowiek pożerał resztki słoniowej kupy. Głos publiczności powoli cichł, a wszystko wokół zaczynało nabierać surrealistycznego wyrazu. Czułem, że tracę poczucie rzeczywistości. To nie mogło się dziać naprawdę. Cyrk, słoń, mężczyzna jedzący… to… nie mogło być prawdziwe.
Ale w świecie, w którym Microzeta widział złoto w starych laptopach, a ludzie jedli coś tak absurdalnego jak słoniowe odchody, może nic już nie miało sensu.
dalszy ciąg pewnie wieczorem, jak macie jakieś sugestie co do fabuły, postaci itd, to piszcie
dalszy ciąg pewnie wieczorem, jak macie jakieś sugestie co do fabuły, postaci itd, to piszcie
Zamierzasz się skupić na historii Gównoryja czy raczej na forume i ostatnich trendach? Możesz wzbogacić opowieść o postacie Rotka oraz Enta (tego od Żółtej kredki), których widma nawiedzają Trzecią Komorę.
Nie moze też zabraknąć Macieja Lipowskiego [cool]